Unia bez prędkości
autorem artykułu jest Mateusz W
Irlandzkie „nie” dla Traktatu, może, w zależności czy przyjmiemy wariant optymistyczny, czy pesymistyczny, oznaczać dwie rzeczy. W pierwszym przypadku mieszkańcy Zielonej Wyspy odrzucili dokument, z powodu kilku krzywdzących ich zdaniem przepisów. Problem dotyczy więc tylko skromnej jego części, która nie dotyczy poza tym spraw dla przyszłości Unii fundamentalnych. Problem nie jest więc duży, bo ewentualne zmiany w Traktacie byłyby kosmetyczne. W drugim przypadku irlandzkie „nie” było wypowiedziane nie tyle w stosunku do Traktatu Lizbońskiego, ile do całej Unii. To protest obywateli wobec Unii w jej obecnym kształcie. Sprzeciwiają się rosnącej biurokratyzacji unijnych struktur, co prowadzi do odcięcia się urzędników z Brukseli od szarego obywatela i jego spraw. Argumenty te wydają się sensowne, ale fakt odrzucenia w tak krótkim czasie dwóch projektów (wcześniej Konstytucji Dla Europy) reformy UE wskazuję na dużo poważniejsze przyczyny, a co za tym idzie, na dużo poważniejszy problem.
Za obecnym kryzysem stoi ten sam demon, który straszy od samego początku procesu integracji. Jest to rozdźwięk między integracją gospodarczą, a integracja polityczną. Od momentu podpisania Traktatu Paryskiego tworzenie wspólnego europejskiego rynku, choć nie brakowało trudnych momentów, można uznać za sukces bez precedensu. Natomiast, mimo licznych inicjatyw oraz gorących orędowników wśród politycznej elity Europy, integracja na poziomie politycznym pozostaje daleko w tyle za tym, co udało się osiągnąć na polu gospodarki. Próby jednak trwają. Pierwszą poważna inicjatywą i pierwszą klęską był projekt Europejskiej Wspólnoty Politycznej z 1952 r. Największym sukcesem w tym względzie było utworzenie 40 lat później Unii Europejskiej na mocy Traktatu z Maastricht. Jednak od tego momentu minęło już sporo czasu... Sukces to jednak połowiczny. Unia nie jest organizacją międzynarodową, tylko trudnym do zdefiniowania w doktrynie prawa międzynarodowego tworem. Zaś integracja w dziedzinach pozagospodarczych wciąż nie objęła kwestii fundamentalnych.
To właśnie miał zmienić nowy traktat reformujący. Przekształcenia wprowadzane najpierw przez Konstytucję Dla Europy, a po jej fiasku przez Traktat Lizboński, miały charakter poważnych zobowiązań politycznych. Na tyle poważnych, że ponownie zaczęli protestować ci, którzy obawiają się utworzenia z Europy superpaństwa, mimo zapewnień twórców dokumentu, że Traktat absolutnie nie przewiduje takiego scenariusza. O ile można zrozumieć przeciwników obawiających się integracji idącej w tym kierunku, o tyle trudniej pojąć pewną zastanawiającą dwoistość zachowania prounijnych polityków i głów państw odpowiedzialnych za przygotowany projekt zmian. Przygotowywany w ekstremalnie trudnych warunkach: w atmosferze klęski Traktatu Konstytucyjnego, próby pogodzenia czasem całkowicie sprzecznych interesów 27 państw, pod presją czasu i opinii publicznej, projekt zmian miał być lekarstwem na chorobę stagnacji na jaką zapadła Unia. Nadzieje wiązane z nowym traktatem były zatem ogromne, a z dzisiejszej perspektywy można je chyba ocenić na zbyt wygórowane. Dlaczego? Tu właśnie pojawia się drugi element owej dwoistości: brak gotowości państw Unii do oddania części suwerenności na rzecz Unii w nowym kształcie. Tendencja do próby utrzymania suwerenności politycznej w globalnym i integrującym się świecie jest od dawna zauważalna. Ale niemożliwym jest przejście w procesie integracji na kolejny wyższy poziom bez oddania części władzy. I tak unijni przywódcy znaleźli się między przysłowiowym młotem a kowadłem. W rezultacie powstała schizofreniczna sytuacja, której owocem jest Traktat Lizboński. Co prawda jest on remedium na stagnacje, bo proces integracji ponownie rusza z miejsca, jednak nie nadaje dużych kompetencji nowej Unii jako organizacji międzynarodowej sensu stricte. Tym samym dokument nie jest zrozumiały dla obywateli Unii, którzy słusznie pytają: co to w końcu zmieni? Nie dziwi zatem, że europejskie społeczeństwa są negatywnie nastawione do Traktatu. Paradoksalnie nie ratują sytuacji unijni przywódcy, wykazując swoiste rozdwojenie jaźni, jednocześnie broniąc wynegocjowanego dokumentu i nie potrafiąc skutecznie przekonać do niego własnych obywateli. Społeczeństwo otrzymuje od politycznych liderów sprzeczne sygnały i woli powiedzieć „nie” ponownie zostawiając ich z problemem przyszłości Unii.
Fiasko dwóch kolejnych projektów reformy Unii Europejskiej oznacza poważny kryzys. Rządzący stają teraz przed trudnym wyborem: czy ratować Traktat Lizboński, czy już zasiadać do tworzenia nowego. To powtórka z sytuacji z 2005 roku, po odrzuceniu Eurokonstytucji, więc doświadczenie wskazywałoby raczej na wybór tej pierwszej opcji. Tym bardziej, że Unia nie może sobie pozwolić na ryzyko kolejnych kilkuletnich negocjacji i żmudnego procesu ratyfikacyjnego następnego traktatu, również bez gwarancji sukcesu. Pozostaje mieć nadzieję, że negatywny wynik irlandzkiego referendum podziała na przywódców jak zimny prysznic i zmobilizują wszystkie siły by znaleźć jakąś furtkę dla przeforsowania Traktatu Lizbońskiego, a obecny kryzys będzie w przyszłości tylko epizodem w podręcznikach historii zjednoczonej Europy.
Angelika Krasińska
--
Getonline.pl - Publicystyka w internetowym wydaniu
Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl